środa

Rodzinna Europa

Ten post nie będzie o Norwegii, ale tym co widać z dystansu, gdy nasze oko oraz ucho uzyskują niespotykaną wrażliwość pozbawioną niemego przyzwolenia na rutynę codzienności. Gdy po kilku miesiącach nieobecności, wracamy do świata, który zostawiliśmy.  Nie ma większego znaczenia skąd wracamy. Z Norwegii, Indii czy jak Kuba Dąbrowski, na którego zdjęcia i krótki komentarz natknęłam się w Tygodniku Powszechnym, z Włoch. Ważne, że byliśmy poza dostatecznie długo, aby po powrocie widzieć inaczej.

Korale Karola
Tym razem podróż do Polski trwała prawie cztery dni i poprzedziła ją wędrówka przez Estonię, Łotwę i odwiedziny na Litwie. Za każdym razem oko przyzwyczajone do jednokolorowych (głównie białe, czerwone i żółte, rzadziej granatowe), zadbanych, norweskich domów boleśnie odczuwa pierwsze, po-sowieckie łotewskie bądź litewskie, blokowiska. Ziejące pustką konstrukcje na dawno nie istniejące reklamy, brak toalet na stacjach benzynowych, szarość i wszechobecną wilgoć. Coś się popsuło, rozpadło i nikt nie ma czasu i ochoty tego uprzątnąć. Być może w Norwegii istnieje coś, czego jeszcze nie odkryłam, a mianowicie olbrzymie śmieciowiska na nikomu nie potrzebny rozregulowany kaloryfer, drabinę z powyłamywanymi szczeblami, stół bez nóg oraz korale kupione przez króla Karola, których królowa Karolina nie chciała. Po naszej stronie Bałtyku wszystkie te rzeczy zebrane w oddzielne kupki spoczywają latami pod oknami nie remontowanych domów. Bo przecież mogą się w przyszłości do czegoś przydać.

Litewskie duchy
23-osobowa Wigilia, na której spośród 8 Rosjan z Republiki Czuwaskiej i reszty Litwinów byłam jedyną Polką pokazała jak bardzo, pomimo bliskiego sąsiedztwa, się różnimy. W przypadku wigilijnych tradycji nie jest to trudne, bo przecież  wystarczy odwiedzić sąsiada z mieszkania obok, a okaże się, że święta nie kojarzą mu się z kluskami z makiem, ale z zupą grzybową. Na Litwie (południowo-zachodnia część) wszystkie potrawy wigilijne przygotowuje się na zimno łącznie z zupą z maku (bez klusek) oraz pszenicą z miodem. Brak karpia, pierogów i barszczu z uszkami, łamanie się opłatkiem bez składania życzeń i kompot z suszu bez wędzonych śliwek próbowałam zrekompensować pasterką. Po odwiedzeniu trzech okolicznych, katolickich kościołów, okazało się, że nie ma na to szans. Na Litwie o północy było już dawno po pasterce, która zaczyna się tam o dziewiątej wieczór. Odkryłam to dopiero następnego dnia podczas wspólnego śniadania, na którym królowały cepeliny, czyli litewskie kołduny (rodzaj pyz z mięsem obficie polewanych tłuszczem i śmietaną) oraz jedzenie z wieczornej Wigilii. Litwini nie sprzątają stołu po wigilijnej kolacji wierząc, że błąkające się po świecie duchy, też zapewne chcą się posilić w tę szczególną noc. Mam nadzieje, że duchy skorzystały, bo ja  do pociągu wsiadłam z pustym żołądkiem.

Z Kazachstanu do Berlina
Jedyną możliwością, aby drogą kolejową przedostać się z Litwy do Polski jest pociąg na trasie Vilnus-Sestokai-Warszawa. Wsiadłam w Sestokai i okazało się, że jestem drugą w kolejności pasażerką tego pociągu. Szybko odnalazł mnie pasażer numer jeden i zaproponował (po rosyjsku) wspólną podróż. Sergiej okazał się Kazachem od 15. lat mieszkającym w Berlinie. Trasa Sestokai-Warszawa to około pięciogodzinna podróż, którą Sergiej rozpoczął opowieścią o swoich przygodach kierowcy tira. Zaczął od słów, że najważniejszy w życiu jest seks, ja jestem młoda to nic nie wiem, a on stary, doświadczony i nie może się mylić. Potem opowiadał o Ukrainkach i Francuzkach, przeplatając opowieści maksymą, że powinnam tak żyć, aby niczego nie żałować. Opowiadał też o tym, jak zawsze wysiadając na stacji Berlin Hauptbahnhof, spina się w środku, w obawie, że jeśli zapyta go ktoś o drogę nie będzie wiedział jak odpowiedzieć. Nie ma talentu do języków i niemiecki ciągle jest dla niego problemem. Także o tym jak chętnie wyjeżdża w każdą trasę, bo w Berlinie podzielonym według niego na część Arabską, Żydowską i Azjatycką ciągle nie ma swojego miejsca. Szczególnie lubi trasy na wschód, najbardziej nad jezioro Bajkał. Pokazał mi fotografie okrętów w komórce, a potem swojej żony i córki. Opowiadał jak bardzo chciałby wrócić do Kazachstanu i o tym, jak bardzo przez najbliższe lata to niemożliwe. Może jego żona też to wie i dlatego czasami tak wyje z tęsknoty? Jadą wtedy na kilka godzin do Polski, na bazar, gdzie mogą porozmawiać w swoim języku, potargować się i poczuć atmosferę wschodu. Zapytał, czy mam jakiś koniaczek, bo ona zapomniał, a zawsze ze sobą wozi. Koniaczku nie miałam, więc Sergiej złapał się za portfel i wyszedł z przedziału w poszukiwaniu konduktora, któremu chciał dać łapówkę w zamian za możliwość palenia w pociągu. Zasugerowałam, że może nie ma potrzeby, na co on, że to zawsze działa i lepiej od razu się ustawić. Po wyjściu z pociągu pomyślałam wtedy, że muszę szybko zanotować co mam zrobić, aby za 20 lat faktycznie jak najmniej żałować.

Potop szwedzki
Warszawa, oprócz wiosny w grudniu, rozkopanej Targowej i braku anglojęzycznych wersji Hebanu Kapuścińskiego w Trafficu, którą chciałam sprezentować mojemu norweskiemu koledze z Etiopii, powitała mnie zalewem języka potocznego, pełnego skrótów myślowych, kolokwializmów, bogatego w związki frazeologiczne i rozbrykane słowotwórstwo. Możliwość bez wysiłkowego rozumienia toczących się dokoła rozmów, komentarzy i dyskusji, przez pierwsze godziny pobytu wśród ojczystego języka zamienia się w pasjonującą przygodę. Raz nawet spowodowała moje bezwolne podążanie za parą dyskutującą o meczu obejrzanym w telewizji, przy czym najciekawsze było zainteresowanie dziewczyny, która o piłce nożnej najwyraźniej nie miała pojęcia, ale sprawiała wręcz odwrotne wrażenie. A wizualizacje króla Jana Kazimierza, które pojawiły mi się przed oczami wywołane przez stwierdzenie "to jest przecież przedpotopowe" zapewniły mi stan wesołego rozbawienia na kilka następnych godzin. Byłam w domu.