czwartek

Maj to w Norwegii miesiąc "Russów"


To był specjalny rok i nie był zbyt dużo w nim do cieszenia się. Ale mimo wszystko po trzech latach ciężkiej pracy w szkole potrzebujemy wspólnej zabawy - tłumaczy na łamach w lokalnej gazety "Hamar Dagblad"  Nora Mageli, viceszef Kattarussen 2012. Począwszy od 1. maja w Norwegii zaczynają na ulicy pojawiać się nastolatki w czerwonych, zielonych, niebieskich lub czarnych spodniach z szelkami i kolorowymi napisami. To właśnie "russ", czyli nastolatkowie, którzy po 13 latach nauki, jeszcze przed maturą zaczynają wielkie świętowanie, które kończy się 17. maja podczas parady w Święto Konstytucji. W ubraniu russów wszystko ma swoje znaczenie: kolor określa rodzaj szkoły, a ponaszywane znaczki, słowa to efekty 3 tygodniowego życia w jednym ubraniu, którego nie wolną ściągać: spodnie ogrodniczki i bluza dresowa. Z czapki każdego "russa" zwisa sznurek zw. ogonkiem na którym zawiązywane są węzły oraz inne przedmioty. Aby móc zawiązać sobie węzeł trzeba wykonać odgórnie wyznaczone zadanie. Im więcej węzłów i różności "russ" posiada tym zasługuje na większy szacunek np. posiadanie zawiązanego grzebienia to znak przybywania nago w miejscu publicznym. Najtrudniejszym elementem tradycji jest zdobycie wana lub autokaru, który będzie domem przez 3 tygodniowy okres "russ" oraz środkiem transportu na kończący obchody wielki koncert w stolicy. W zwyczaju jest dobieranie się w 6 osobowe grupki, które będą razem mieszkać oraz przystrajać swój pojazd. W styczniu uczniowie sięgają do swoich skarbonek a ich rodzice do portfeli w celu kupienia pojazdu. Koszt takiego wehikułu to około 10 tyś NOK (100NOK= ok. 50zł). Russ to wieloletnia tradycja, w ostatnim czasie zakazana jedynie w 1997 roku. Biorąc pod uwagę olbrzymie przywiązanie do reguł i porządku, obecność "russów" podważa nieco tradycyjne normy społeczne  jest swoistym katalizatorem utrzymującym cały system społeczno-kulturowy w harmonii. Każdy członek społeczności norweskiej był kiedyś "russem", warto o tym pamiętać przemierzając malowniczą, uporządkowaną Norwegię. Być może właśnie fenomen "russ"-ów jest jednym z kluczy do utrzymania tego porządku.

norwegian wood

Polski muchomor
Kreatywność to jedna z ludzkich cech niezależna od kraju, ukształtowania terenu i warunków klimatycznych. Wydaje się jednak, że jeżeli chodzi o tzw. "kreatywność podwórkową" odwrotnie proporcjonalna do zawartości portfela. Im społeczeństwo biedniejsze, kreatywność na poziomie własnego obejścia, domu, ogrodzenia i re-usingu przedmiotów jest mniej przewidywalna. Pamiętam do dziś ogrodzenie wykonane z końskich podków w jednej z wsi w Beskidzie Niskim. Enklawą zaś są ogródki działkowe (nie tylko te w Polsce, ale też np. na Litwie, czy Białorusi), gdzie panuje twórczy ferment. Muchomory z odwróconych do góry dnem i pomalowanych,  metalowych misek, stojaki na krzesła jako kwietniki i puszki po farbie zamiast doniczek itp. W wersji bardziej skomercjalizowanej mamy plastikowe krasnale, skalniaki, wiatraki i bociany. Tuje i kostkę brukową ujednolicające nasze podwórka.

Skandynawski "truman show"
W Norwegii nie ma kostki i krasnali, ale podwórka i domy są znacznie bardziej podobne do siebie niż w Polsce. Najbardziej popularne domy drewniane tzw. "frame houses", pomalowane są głównie na biało i ciemno czerwono. Kolor żółty i granatowy to już rzucająca się w oczy ekstrawagancja. Kostkę zastępują równo przystrzyżone trawniki. Oczywiście domy są różnej wielkości, budowane w różnych modelach, ale i tak stanowią jednorodny monolit. Rodzaj niezmiennej tapety naciągniętej na rolkę przewijającą się przed szybą naszego samochodu. Aaaa zapomniałabym, są jeszcze trampoliny, które pojawiają się średnio przy każdym trzecim domu przesuwającym się nam przed oczami. Ale jest pewien drobny szczegół, który przełamuje ten krajobraz kopiowany niczym "cut and paste". Pewien przejaw nieprzewidywalnej kreatywności, która czyni go namacalnym tak, że zatrzymujemy samochód i wychodzimy zrobić zdjęcie. Skrzynki pocztowe. Różnorodne, w kwiatki i w trolle wiszą zebrane z kilku domów pod wspólnym daszkiem. Opowiadają historię życia właściciela lub jego domu, a czasem obrazują jego sąsiedztwo. Bardzo często ręcznie malowane lub zdobione są namacalnym dowodem na ogólnoludzką potrzebę kreatywności.
 

Oster, czyli norweskie sery

Nie dorównują tym z Hiszpanii, nie mają takiego urozmaicenia jak te we Francji, małe, przydomowe fabryki, do których jedzie się kilometrami, jak do tych we Włoszech, tutaj nie funkcjonują, ale nie zapominajmy, że Norwegia też ma swoje spécialité de la maison - sery.

Szczególnie interesujące wydają się te smaki, których u nas, po drugiej stronie Bałtyku nie ma. Poza sugestiami zaprzyjaźnionych Norwegów po prostu próbowałam tego co znajduje się na półkach norweskich supermarketów. Jest tam znany nad dobrze emmentaler i gouda, parmezan w zawrotnych cenach oraz serek wiejski, duże paki sera do pizzy, a także różne ciekawostki.

Brunost na śniadanie
Najbardziej norweski z norweskich serów to brunost, czyli brązowy ser. Smakiem i kolorem znacznie bardziej przypomina krówkę skrzyżowaną z iryskiem niż cokolwiek co polskie podniebienie może zakwalifikować do kategorii: nabiał. Jest to bardzo słodki ser, do którego krojenia Norwedzy używają specjalnego noża do sera będącego płaską łyżką z poprzecznym wycięciem po środku, a konsumują go z ciemnym chlebem, masłem i konfiturami lub po prostu z pszennymi ciasteczkami. Nieodłącznym element norweskich śniadań i podwieczorków. 

Kolor i smak są ściśle związane ze sposobem wytwarzania. Do sera nie dodaje się cukru, a jego słodkość pochodzi od laktozy, czyli mlecznego cukru, który krystalizuje się podczas ostatnich 15 minut produkcji. Ale zacznijmy od początku  najpierw serwatkę (klarowna ciecz, pozostałość po ściśnięciu mleka) gotujemy się z mlekiem, następnie dodajemy śmietanę i gotujemy tak długo, aż odparowujemy wodę i uzyskamy 75% suchej masy.  To właśnie ostatni kwadrans powoduje, że zawarta w mleku laktoza krystalizuje się i nadaje serowi charakterystyczny słodki smak i kolor.


Najpopularniejszym jest Gudbrandsdalost, do którego produkcji używa się serwatki i mleka pochodzenia krowiego, ale dodaje się także mleko kozie. Fløtemysost jest produkowany z serwatki, mleka i śmietany pochodzenia krowiego. Jednak najprawdziwszy brunost ekte geit - ser kozi  robi się właśnie z produktów mlecznych pochodzących w 100% od kozy (serwatka, mleko, śmietana).

Lunch z pultostem
Drugi ser, o którym nie sposób zapomnieć, gdy się go już raz spróbowało jest pultost. To dziwny rodzaj galaretki o bardzo silnym zapachu wzbogaconej ziarnami kminku. Wytwarza się go z kwaśnego mleka, które się bardzo długo gotuje. Ser mam bardzo niską zawartość tłuszczu ok. 1 %  i zapach, wobec którego nie można przejść obojętnie, ani też konsumować go w dużych ilościach. Bardzo dobrze komponuje się ze szczypiorkiem do kanapek, a do ziemniaków z ogniska jest pyszny. Jest jednym z najstarszych norweskich serów i sugeruję przechowywać w ściśle zamkniętym pojemniku.


Nøkkelost na kolację
Kolejny ser zawierający ziarna kminku to nøkkelost, czyli tłumacząc z norweskiego "ser klucz". Być może to właśnie od niego należy zacząć poznawanie półek w norweskich sklepach? Trochę inny, ale bardzo łatwo skojarzyć smak ze znanymi nam produktami w Polsce. Jest żółtym, średnio twardym serem wyprodukowanym z mleka krowiego, ale co go wyróżnia od znanych w Polsce "żółtych serów" to ziarna kminku nadające mu bardzo ciekawy smak (pod warunkiem oczywiście, że tolerujemy kminek). Zapieka się pysznie.







poniedziałek

Wielkanoc na stoku

Trzeba zacząć od usprawiedliwienia. Nie należę do urodzonych narciarzy. Ewidentnie muszę się tego fachu wyuczyć i zajmuje to czas. Ale z Norwegami jest inaczej. - To nie słyszeliście, że my rodzimy się w nartach? - śmieje się zaprzyjaźniony Norweg i po chwili dodaje - Ale najczęściej są to biegówki. Nie sposób opisać północy nie wspominając o narciarstwie. A dlaczego dopiero teraz, na wiosnę? Powód jest prosty: zaskoczenie. Przeglądając lokalne gazety kilka dni przed Wielkanocą zdałam sobie sprawę, że bardzo dużo reklam przedstawia uśmiechnięty model 2+2 w czapkach i kombinezonach na białym puchu szusujących na nartach, a z boku napis God Påske, czyli wesołej Wielkanocy. Jest to prawdziwy długi weekend (chyba najdłuższy w całym kalendarzowym roku), bowiem wolne jest już od czwartku, co powoduje, że połowa instytucji i sklepów czynna jest w środę tylko do 12.00. A potem świętowanie. Wszyscy zmieniają świeczki w domach z czerwonych, bożonarodzeniowych, na żółte, bardziej koselig (przytulne) i najczęściej wyjeżdżają za miasto do swoich krytych trawą hytte w górach lub na wyspach. A tam zamiast witać wiosnę żegnają z westchnieniem zimę. W tym roku była ona wyjątkowo łagodna, tak że nie wszędzie udało się gå på ski, ale zwyczajowo wyjazd na narty to przyjęty sposób spędzania norweskiej Wielkanocy. Choć trzeba przyznać, że warunki śniegowe czynią to oczywistością. Zjazdówki alpine ski to domena narciarskich kurortów, na które zazwyczaj stać tylko Norwegów bowiem jednodniowy ski pass np. w znanym ośrodku w Trysil, kosztuje 350 koron, do tego sprzęt, nocleg, wyżywienie i liczba zer rośnie.

Jednak najbardziej niesamowitą rzeczą przewyższającą znacznie ceny norweskich kurortów są warunki do uprawiania narciarstwa biegowego. Jest to sport ostatnimi laty bardziej popularny tutaj niż narty zjazdowe, a do tego mający w Norwegii wieloletnie tradycje. Nie ma chyba na świecie drugiego kraju tak przystosowanego do biegówek jak Norwegia. Wystarczy, że obok domu znajduje się fragment pola, a zimą pojawia się na nim wytyczona trasa i każdego wieczora ktoś po tym polu specyficznym - łyżwowym lub klasycznym stylem pomyka. Można śmiało założyć, że jeśli nie cała Norwegia, to z pewnością region Hedmark, pokryty jest siecią tego typu formalnych lub mniej formalnych tras. 10 kilometrów od Hamar, w którym mieszkamy, znajduje się Hedmarksvidda. Obszar położony na poziomie 500-700 m n.p.m., na którym można odnaleźć co najmniej się dwa punkty startowe tras biegowych Budor i Gåsbu (tu też mały ośrodek narciarstwa zjazdowego). Poziom przygotowania i oznaczeń oraz urozmaicenie tras są praktycznie nie do porównania z polskimi standardami (może znajdziemy podobne w rejonie Szklarskie Poręby, gdzie trenuje Justyna Kowalczyk). Na pewno sprzyja temu pagórkowate ukształtowanie terenu i to, że zimy są tu naprawdę śnieżno białe i trwają aż do Wielkanocy.

sobota

Historia z chleba





Dawno, dawno temu za siedmioma lasami i siedmioma górami istniało górzyste królestwo, gdzie zimy były długie, mroźne i śnieżyste, a lato tak krótkie, że powszechnie nazywano je "grønn vinter", czyli zieloną zimą. W kraju istniały dwa stronnictwa. Pierwsze, narodowe, noszące buty z kory brzozowej dążące do zjednoczenia ziem pod jednym berłem i drugie, kościelne twierdzące, że każdy potomek królewski, nawet jeśli jest czwartym synem drugiej żony pierwszego króla, ma prawo do posiadania fragmentu królestwa. W jedną z zim, przedstawiciele stronnictwa w brzozowych butach 

(znanego w źródłach historycznych jako Birkebeiner) w ukryciu przed przedstawicielami stronnictwa kościelnego (w księgach figuruje jako Baglar) przeprawili się na nartach biegowych przez południowe pagórki królestwa próbując dotrzeć do jego północnej stolicy, zwanej Trondheim. Było ich kilku, ale tylko ten znajdujący się w środku grupy niósł ze sobą małe zawiniątko. Kiedy grupa przystawała na chwilę, aby zastanowić się nad wyborem dalszej drogi, z zawiniątka dobiegał cichy płacz. Håkon Håkonsson miał wtedy 2 latka i zapewne nie wiedział, że za kilkaset lat jego wagę podczas ucieczki do Trondheim oszacuje się na 3,5 kilograma. Tyle właśnie waży plecak każdego z uczestników wyścigu Birkebeiner organizowanego na upamiętnienie udanej przeprawy stronnictwa Birkebeiner w 1206 roku i uratowania następcy tronu Håkona Håkonssona IV zwanego Starym. Długodystansowy wyścig organizowany jest od 1932 roku i obejmuje odcinek 54 kilometrów z miejscowości Rena do, znanej w Polsce z igrzysk olimpijskich z 2004 roku, miejscowości Lillehamer. W tym roku wyścig odbył się 17. marca i wzięło w nim udział prawie 16.000 uczestników, a już wkrótce jego wersja rowerowa i maraton.

Norwedzy w wielu dziedzinach życia podkreślają swoje przywiązanie do tradycji. Chociażby w znanych, drewnianych hytte krytych dachem, na którym rośnie trawa, w kolekcjonowaniu starych mebli, samochodów i tradycyjnych, wełnianych rękawiczkach, swetrach oraz skarpetach w trapezowe, geometryncze wzory. Istnieje jednak też coś co każdego poranka przypomina nam o norweskiej historii - Birkebeinerbrød. Chleb dostępny w każdym sklepie, który swoją nazwą nawiązuje do historii górzystego królestwa sprzed wieków.


Munch - skryty norwegofil

Norweska piwnica
Zaczęło się to wszystko od radonu. Wiecie co to? Ja odkryłam dopiero kilka tygodni temu. Radon to gaz radioaktywny, którego najwięcej w Norwegii jest właśnie w regionie Hedmark, a wyjątkowo dużo w miejscowości Løten, czyli jakieś 15 km od miejsca, z którego piszę ten post. Wszystko dlatego, że w Løten znajdują się złoża ałunu, które wytwarzają ten gaz. Sam z siebie jest niegroźny, problem pojawia się wtedy, gdy zaczyna gromadzić się w niewietrzonych pomieszczeniach np. w piwnicach. Wtedy objawia swoje toksyczne właściwości, a super-szczelne, norweskie domy stwarzają świetne warunki do jego akumulacji. Po odkryciu tego zjawiska nazwaliśmy Løten norweskim Czarnobylem. Jednak po drobnym szperaniu w internecie okazało się, że Løten to nie tylko radon, ale też Edward Munch. Autor Krzyku, słynnej  zaraz po Damie z łasiczką Leonarda da Vinci i Słonecznikach Van Gogha ikony pop-kultury urodził się w Løten i spędził tu pierwszy rok swojego życia.

Dzieciństwo w izolatce
Pewnego wieczoru szedłem ścieżką, po jednej stronie leżało miasto, pode mną fiord. Poczułem, że naturę przenika krzyk - pisze Munch w swoich dziennikach z 1893 roku. Dlaczego natura krzyczy i co krzyczy, możemy próbować wyczytać z obrazu. Ja udałam się do muzeum Muncha w Oslo. Po swojej śmierci w 1944 roku artysta przekazał całość dorobku artystycznego władzom miasta, które w 1963 otworzyły Munch-museet. Całkiem rozmyślnie urządzone z systemem bramek i kontroli (prawdopodobnie po słynnej kradzieży z 2004 roku, gdy dokonano napadu z bronią w ręku, kradnąc wystawione tam wersje Krzyku i Madonny) posiada stałą ekspozycję opowiadającą o życiu malarza oraz dwie pozostałe, które zmieniają się kilka razy w roku. Z tej pierwszej części najbardziej zapadł mi w pamięci kilku dziesięciominutowy film biograficzny przybliżający  postać artysty. Wyobraźmy sobie co czuje pięcioletnie dziecko, któremu umiera matka, potem młodsza siostra zaczyna chorować na schizofrenie, a kilka lat później umiera najstarsza. Dziecko zapewne niewiele z tego rozumie, ale przyjmuje śmierć jako stały element rzeczywistości, oswaja ją. Opiekunem dorastającego Edwarda było czujne oko obsesyjnie religijnego ojca, o którym tak pisze w swoich pamiętnikach: My father was temperamentally nervous and obsessively religious—to the point of psychoneurosis. From him I inherited the seeds of madness. The angels of fear, sorrow, and death stood by my side since the day I was born. Munch szybko ucieka z domu, kończy Akademię Sztuk Pięknych w Oslo i wyjeżdża z Norwegii na ponad dwadzieścia lat migrując pomiędzy Paryżem, Berlinem a Oslo.

Europa bez śniegu
W Berlinie spotyka Przybyszewskiego i jego żonę Dagny Juel Przybyszewską oraz Augusta Strindberga i staje się jednym z bohaterów berlińskiej cyganerii. Ten etap z fascynacją okultyzmem, magią  i satanizmem ma duży wpływ na jego twórczość. Tutaj zaczynają się też niespełnione związki z kobietami i czas kiedy maluje swoje najbardziej znane obrazy: Krzyk, Madonna oraz Rozstanie. Po dwudziestoletniej tułaczce i kuracji antydepresyjnej w Kopenhadze, Munch wraca do Norwegii. Kupuje dom niedaleko Oslo i zaczyna malować zimę. Tego dotyczy aktualna wystawa Fornemmelser fra snø (Doznania śniegu) w Munch Museet.


Wewnątrz Muzeum znajduje się kawiarnia i sklep z pamiątkami. Można tu kupić talerz, t-shirt lub kubek z kopią słynnego obrazu. Nie za bardzo rozumiem jak można po zapoznaniu się z tą tragiczną biografią zaopatrywać się w gadżet z ekwiwalentem śmierci. Poranna kawa w kubku z Krzykiem Muncha ma w sobie coś z klimatu rodziny Adamsów. Zastanawiałam się też nad inną kwestią, czy Munch byłby tak wybitnym malarzem, gdyby nie miał przesyconego śmiercią życia? I czy cała jego twórczość byłaby możliwa  bez dzieciństwa i młodości spędzonej w Norwegii? Czy Munch namalowałby Krzyk, gdyby nie urodził się w Løten? Podskórnie czuje się, że są to elementy tej samej układanki, bo w jego twórczości ukryta jest całość doznań, coś niewysłowionego co przenika norweską zimę, fiordy, ulice i zakamarki domów. 

środa

naciśnij, przesuń i powąchaj

Niedawno temu odwiedził mnie Brat. Czas spędziliśmy bardzo aktywnie, bo przez kilka dni chciałam mu zaprezentować moje półroczne doświadczanie Norwegii. Obudziły się we mnie uśpione refleksje na temat norweskich muzeów. Będzie o dwóch, które najbardziej zapadły mi w pamięci. O interaktywnych, świetnie zaprojektowanych muzeach sztuki nowoczesnej lub nauki zapewne każdy z Was słyszał, ale czy byliście kiedyś w świetnie zorganizowanym muzeum pracy lub kolejnictwa, do którego z przyjemnością chcielibyście wrócić? Ja tak, właśnie w Norwegii.

Rjukan, Norsk Industriarbeidermuseum Vemork 
Rjukan to specyficzne miasteczko położone w regionie Telemark, w wąskiej dolinie rzeki Måna, do której na dno przez 5 miesięcy nie dociera światło słoneczne. 10 km pnąc się serpentynami do góry możemy z Rjukan dojechać do miejscowości Gaustablikk, gdzie znajduje się duże centrum narciarskie i kolejka szynowa w wydrążonym tunelu. Od czerwca do listopada wjedziemy na 1883 m npm, czyli na szczyt Gaustatoppen. Tak więc mieszkając w Rjukan mamy widok z okna na pionową skałę, a po wyjściu z domu często ze smutkiem stwierdzamy, że choć niebo niebieskie to słońca brak. Hmm... znowu trzeba będzie się wybrać do Gaustablikk. Dla wielbicieli słońca i nart pomiędzy Rjukan i Gaustablikk kursuje bezpłatny autobus, ale przyznajcie sami, że bycie  przez niespełna pół roku w cieniu musi się jakoś odbić na psychice?
W tym właśnie miejscu, na jednej ze skał, w dawnych zakładach elektrowni wodnej Norsk Hydro, gdzie w czasie II wojny światowej Hitlerowskie Niemcy produkowały tzw. ciężką wodę (potrzebną do produkcji broni atomowej) otworzono Muzeum Norweskiego Przemysłu i Pracy. Możemy tutaj odnaleźć kilka tematycznych wystaw. Jedna poświęcona jest działaniu elektrowni, druga norweskiemu ruchowi oporu i sabotowaniu produkcji "ciężkiej wody" dla potrzeb produkcji bomby atomowej przez hitlerowców. Elektrownia w 1943 roku została uszkodzona przez norweskich partyzantów pod dowództwem brytyjskim. Następnie po amerykańskim nalocie w 1944 roku wojska niemieckie zdecydowały się przenieść zasoby ciężkiej wody do Niemiec. Nie udało im się to jednak, bowiem Norwedzy wysadzili prom z całym ładunkiem. Ten fragment historii Europy jest bardzo słabo znany w Polsce, a w muzeum przedstawiony bardzo przystępnie łącznie z filmem dokumentalnym z 1995 roku zrealizowanym przez National Geographic "If Hitler had the bomb". 
Jednak na mnie największe wrażenie wywarła wystawa "Industriarbaider 1957-2008", opowiadająca o tym jak zmieniały się warunki pracy i modele pracowników w Norwegii na przełomie lat. Nie to co, ale jak jest na tej wystawie opowiedziane, zostaje w głowie na długo. Wystawę podzielono na 5 części-boksów, a każdy z nich poświęcony jest modelowi pracownika z konkretnego okresu. Każdy boks to inna data i inny bohater. Na przykład rok 1960. Olaf Petersen. Skończył podstawówkę, ma żonę, która zajmuje się trójką dzieci i pracę w fabryce. Pracuje po 8 godzin dziennie, dźwiga worki z solą. Taki szkic osobowościowy otrzymujmy po wejściu do boksu. Następnie odnajdziemy wokół różne detale z jego życia codziennego, które musimy uruchomić, aby działały. Jest nawet 50 kg worek z solą, który możemy podnieść. Tak poprzez kolejne boksy widzimy jak zmieniały się warunki pracy, ale i codzienne życia pracowników. Kobiety zaczęły pracować w latach 1960., a małżonkowie zauważalnie się rozwodzić w 1990. Całość wystawy jest świetnie zaprojektowana, w dużej mierze z pewnością z myślą o dzieciach, ale także i dorosły, dzięki dużemu naciskowi na interaktywność, będzie się tutaj po prostu dobrze bawił. A dowodem na to, że przez zabawę do nauki, niech będzie fakt, że w Rjukan byłam ponad  rok temu.

a tutaj strona internetowa http://www.visitvemork.com/no/vemork


Hamar, Norsk Jernbanemuseum
Drugim tego typu muzeum jest miejsce poświęcone norweskiemu kolejnictwu (sic!). Składa się ono z dużej ekspozycji na zewnątrz, której niestety nie mogliśmy zobaczyć, bo jest dostępna tylko latem (czerwiec-wrzesień) oraz mniejszej znajdującej się pod dachem. W centrum hangaru na dwóch rzędach szyn stoją różnorodne wagony kolejowe, które funkcjonowały w Norwegii w XIX i XX wieku. Możemy wejść do środka, podsłuchać rozmów w wagonach (w każdym siedzą na stałe odpowiednio ubrane manekiny oraz gra instalacja dźwiękowa po angielsku). Możemy prześledzić jak zmieniały się standardy komfortu wewnątrzwagonowego, moda, ekwipunek podróżującego oraz powąchać jak pachniały konkretne produkty przewożone wagonami transportowymi. Na tablicy przy każdym wagonie znajduje się informacja na jakie przeszkody w konkretnych regionach Norwegii byli narażeni budowniczowie norweskich kolei. A na koniec możemy dosiąść prawdziwego roweru kolejowego. Oczywiście dla osoby faktycznie zainteresowanej kolejnictwem od strony technicznej (jak np. Brat) cała ta interaktywność pachnie dziecinadą, ale w ostatecznym rozrachunku dorosły i tak potrzebne mu info znajdzie, a odrobiny frajdy nigdy za mało.

strona internetowa http://www.norsk-jernbanemuseum.no/